Bez płaszcza i okularów świętowałem Dzień Tajniaka (28 września), rozpracowując sezon pierwszy „Detektywa”.
Ależ to było dobre!
Obawiałem się instrukcji, ale po pierwsze, nie jest zbyt obszerna i trudna w zrozumieniu, po drugie, od jakiegoś czasu stosuję taktykę rozpoczynania pierwszej rozgrywki bez zgłębienia wszystkich przypisów dotyczących mechaniki. Polecam.
„Detektyw” wymaga Internetu i czegoś do pisania. Korzystałem z komputera, bo poruszanie się po moim dość kompaktowym smartfonie okazało się niezbyt komfortowe.
Konstrukcja wirtualnej bazy danych to czyste złoto, a do tego działa płynnie i wzmacnia poczucie pracy nad prawdziwą zagadką. Zawiera nie tylko surowe dane, ale różnego rodzaju skany, grafiki czy nawet filmy z kamer monitoringu.
E tam, Okoń, nie ma to jak książki. No i tu Was mam, bo „Detektyw” ma z nimi więcej wspólnego niż może się Wam wydawać. Tak naprawdę rozgrywka toczyła się w mojej głowie. Starałem się składać wszystkie fabularne puzzle w całość, dopisywać życiorysy bohaterom, domyślać się zakończenia zagadki. Dokładnie tak samo, jak w trakcie czytania kryminału.
Nawet nie pytajcie, ile razy w ciągu prawie trzech godzin zwątpiłem w swoje początkowe założenia.
I ani razu nie ziewnąłem, nawet żeby dotlenić palące się zwoje mózgowe. To chyba największy atut „Detektywa”. Mógłbym mieć trochę uwag co do jakości elementów zawartych w pudełku, bo czuć pewną ubogość, szczególnie względem „Kronik zbrodni”, ale kiedy twórca serwuje mi absorbującą rozgrywkę, to przestaje mieć to dla mnie znaczenie. A że Ignacy Trzewiczek potrafi, potwierdzą fani jego „Robinsona Crusoe”.
Możecie grać w pojedynkę, ale wariant wieloosobowy daje dużo więcej radości. Z boku musi to wyglądać komicznie, kiedy leżąc na podłodze zachowujesz się jak David Caruso w CSI: Miami i przekonujesz innych do swojej niesamowicie wiarygodnej teorii (pozbawionej jakichkolwiek dowodów).
Jeżeli lubicie dodatkowe emocje, to wystarczy do gry zaprosić apodyktycznego dyletanta. Awantura gwarantowana.