Nazywam się Alojzy Szulc i w mojej szafie wiszą trzy koszule. Białą noszę od poniedziałku do środy. W czwartek zmieniam ją na świeżą. Czarna zostaje na niedziele – Dzień Pamięci. Gromadzą nas na placu i odczytują nazwiska tych, którzy zhańbili obóz. Czym? Za nisko pochylonym czołem, zbyt wolną odpowiedzią na wezwanie Wartownika, rozlaniem zupy. Raz jeden dane nam było zobaczyć czerwoną koszulę. Tak skatowali naszego Staszka.
Dlatego mam jeszcze czwartą koszulę, do której się nie przyznaję. Biała, ale na godzinę czarną. Zginąć za pożółkły kołnierzyk, to fatalna sprawa.
W Dzień Pamięci jesteśmy na czarno, bo nasz Bóg umarł. Tak mówią Tamci i dodają, że przynajmniej miał głowę na karku i zostawił nam trochę kamieni, żebyśmy mieli na czym klęczeć. Bo zawsze ktoś hańbi. Raz trzech, raz dwunastu. I tyle wtedy godzin klęczymy. Raz trzy, raz dwanaście.
Jest jeszcze loteria. Na metrowej estradzie stawiają skrzynkę pełną karteczek
z nazwiskami. Mieszasz, bierzesz jedną i w ciszy sprawdzasz kogo masz pilnować do następnej niedzieli. Loterię prowadzi Cmokacz. Pląsa, wywija, podskakuje, poklaskuje. I jest w tym najzupełniej szczery. Przepełnia go tyle radości, że starczyłoby na wypełnienie najmniejszej szczeliny w obozie. My jesteśmy czarni, a on kolorowy. Poły munduru fruwają, kiedy zatacza koła. Zatrzymuje się tylko wtedy, gdy kosmyk jego kasztanowych włosów zbuntuje się wyskakując niesfornie spod zaczeski. Z tą samą łatwością co nas, przywołuje swoje włosy do porządku. I dalej wiruje, kokietuje, podgląda karteczki. Pomyliłby się każdy twierdząc, że zło ma brzydką gębę i ponure usposobienie.
Kiedyś Młody wylosował Janka Pianistę. Ze strachu już w poniedziałek doniósł, że tamten wygrywa na dziedzińcu nasze melodie. We wtorek Janek przedstawił się nam jako Półpianista. Nie miał palców u prawej ręki. Jak się później dowiedziałem, Młody był obok jakiegoś wybuchu i trafił do obozu całkiem głuchy. Czytał z ruchu warg i nie mógł słyszeć melodii Janka Pianisty.
Wiem kogo dzisiaj wylosowałem i wiem, kto wylosował mnie. Nie wiem czy to tylko my, czy ludzie w ogóle potrafimy mówić oczami. Kiedy zamilkną, znaczy, że umarłeś. Codziennie widzę bitych, katowanych, opluwanych. Zostawiają w oczach wiadomość – mnie tutaj nie ma, to tylko moje ciało. Ale u niektórych pali się ogień wściekłości, który przybiera na sile im dłużej biją. Jakby mieli poderwać się z kolan i urwać głowę temu stworowi. Głupi byłem, że tak pomyślałem.
***
W poniedziałek wejście na szczyt Wieży zawsze boli. Nauczyłem się stawiać nogi tak, żeby krwią nie splamić spodni, jednocześnie nie tracąc tempa. Pamiętam swoje pierwsze spóźnienie. Dostawałem przez tydzień zimną zupę. Nie brzmi tak źle, gdyby nie fakt, że
w styczniu to jedyna szansa na rozgrzanie się od środka. Pamiętam, że skręcało mi kiszki niemiłosiernie i bałem się, że nie wyleczę wrzodów do wiosny.
Moje miejsce pracy przypomina celę. Na środku stoi drewniane biurko z krzesłem. Doświetlają je wpadające przez okno promienie słońca. W rogu szafa, a w niej koszule białe
i czarna. Jak każdego dnia, na biurku czeka stos równo ułożonych kartek. Siadam przed nimi. Przysuwam mikrofon i przełączam w górę metalowy przycisk w prostokątnej skrzynce.
Mój głos rozbrzmiewa w całym obozie. Czytam to, co mi napisali, tylko po naszemu. Wszystkim wydaje się, że mam cholerne szczęście rozumiejąc Ich mowę. Że jestem Im potrzebny. Że nic mi nie zrobią. Że może tak naprawdę, to ja jestem razem z Nimi. Na początku widziałem nawet nienawistne spojrzenia. Próżno było tłumaczyć, że wolałbym powykręcane palce i skórę spieczoną od pracy na słońcu. Oni przynajmniej mają łopaty, młotki, kilofy.
A ja? Ja jestem narzędziem. Jestem toksyczną substancją wtłaczającą się do umysłów. Jestem słowem, które odbiera tożsamość, zabija nadzieję. Czy jestem mordercą? Nigdy nikogo nie zabiłem. Tchórzem więc jestem, niczym więcej.
Skończyłem czytać pierwszą kartkę, choć nawet nie musiałbym patrzeć na papier. Jej treść jest zawsze taka sama – kim są Oni i za co powinniśmy być Im wdzięczni. Ich panowanie winniśmy przyjmować z pokorą i dziękczynieniem, bowiem trwać będzie wiecznie. Gdyby żył nasz Bóg, nakazałby czynić tak samo i nie możemy o tym zapominać.
Pracujemy do zachodu słońca, dlatego z każdym dniem liczba kartek się zmienia. Teraz, w połowie lata, jest ich najwięcej. Od drugiej kartki zaczynają się definicje podstawowych pojęć. Kilka przykładów. Asymilacja – proces oddania się. Bohaterstwo – oddać życie na wezwanie. Cnota – bezwarunkowe podporządkowanie się. Czytam, a mój głos jeszcze bardziej dociąża spocone karki tyrających naszych. Co myślą? Czy ze złością spoglądają w kierunku Wieży? Czy potrafią się jakoś obronić przede mną?
Jakiś czas temu doszło do pewnego zdarzenia. Ktoś z nowych nie wytrzymał i rzucił się na mnie w stołówce. Powalił mnie na ziemię i próbował wycisnąć ze mnie życie. Nie protestowałem. Byłem mu nawet wdzięczny. Zamknąłem oczy i czekałem końca. Musiało to jednak trwać za długo, bo zanim ten bohater uwolnił naszych ode mnie, został brutalnie ściągnięty i wyprowadzony przez Tamtych. Wisiał dla przykładu całą niedzielę, a ja czułem, jak tonę w swoim tchórzostwie.
Najgorszym czytaniem jest popołudniowe. To fragmenty powieści Ich pisarzy. Pod pierwszą warstwą, którą uznałby ktoś za całkiem ciekawą i miłą dla ucha, skrywają się konkretne idee. W pierwszej chwili też byłem zaślepiony i byłbym dziękował oprawcom za tę chwilę rozkosznej rozrywki. Po kilku czytaniach dostrzegłem jednak nici, które zręcznie zaszyte zostały przez kreatorów tej literackiej mistyfikacji.
Nie musiałem długo zastanawiać się nad tym, dlaczego po prostu nas nie unicestwią. Jesteśmy potrzebni. Jako siła robocza, jako materiał do eksperymentu, albo patrząc na takiego Cmokacza, może jesteśmy przymusowymi aktorami jakiegoś nowoczesnego teatru. Tak czy inaczej, jesteśmy potrzebni. Języka nas nie nauczą. Nie jesteśmy godni. Być może dlatego jestem jednym z tych, który żyje tutaj najdłużej.
***
Długo rozmyślałem o nieskutecznej próbie uduszenia mnie. Przypomniały mi się słowa babci. Alojz, ty zawsze masz być dobry. Zapisane to w imieniu jest i Bóg ci zawsze pomoże znaleźć drogę. Babciu kochana, dlaczego nie powiedziałaś jednak co znaczy być dobrym. Czy wystarczy nie czynić zła? Nie umiem tego pojąć. Posłuchałem jednak głosu w głowie
i postanowiłem raz zrobić coś inaczej.
Mieliśmy w obozie Literata. Trafił tutaj niedawno, ale wszyscy wiedzieliśmy czym zajmował się przed. W obozie nie raz klęczeliśmy za jego gryzmoły na poplamionych skrawkach papieru. Na liście był tuż przede mną, dlatego na stołówce w kolejce po zupę, zawsze oglądałem jego zgarbione plecy i kości wygolonej głowy.
— Co chcieliby usłyszeć nasi? – szeptem rzuciłem przed siebie.
— Odpuść — odpowiedział. Nie zdążyłem jeszcze zastanowić się nad jego stanowczością, kiedy dodał — To już za późno.
— Co to znaczy? — zapytałem.
— Pomyśl. Oni już nic nie zrozumieją.
Pomyślę w Wieży. Kolejka przesuwała się do przodu w szybkim tempie, a ja nie zamierzałem odpuszczać.
— Skąd masz pewność?
— Próbowałem. Każdy tutaj jest jak miska, którą trzymasz w ręku. I każdego dnia codziennie napełniają ją tą samą zupą. Ty napełniasz. Dla nich już nie istnieje i nigdy nie istniało nic innego.
Byłem świadom tego co tutaj robię, ale pierwszy raz usłyszałem to od kogoś innego.
A więc to prawda. Jestem mordercą.
Z zamyślenia wyrwało mnie uderzenie miską w plecy.
— Skoro to ja jestem winien, to ja mogę to naprawić. Pomożesz mi?
Za chwilę moja kolej po zupę, więc podjąłem ostatnią próbę. — Co chcieliby usłyszeć?
— Jesteś głupcem, tak jak oni. Powiedz co myślisz, może zrozumieją.
Omal nie wpadłem z zupą na stojącego za mną. Zauważyłem też, że ktoś w kolejce obok bacznie mi się przyglądał. Kiedy nasze oczy spotkały się, odniosłem wrażenie, jakby powoli kiwnął przecząco głową. Przypomniałem sobie, że to on mnie wylosował.
***
Byłem pewien, że następnego dnia nie dotrę do Wieży. Że moje, nazwijmy to zamiary, zostały odkryte. Idąc do budynku spodziewałem się dostrzec Wartowników stojących przed budynkiem. Nikogo jednak nie było. Ruszyłem więc w swoją ostatnią podróż ku górze.
Myślałem, że nie będę szedł sam. Chciałem mieć sojusznika chociaż we własnych myślach, ale zdaje się, że i one poznały się na mnie i postanowiły mnie opuścić. W milczeniu pokonywałem kolejne schody łudząc się, że kiedy już wezmę mikrofon do ręki, z moich ust choć raz popłyną te właściwe słowa – moje słowa. Czy wtedy będę dobry, babciu?
Pozostał jeszcze rachunek sumienia. Wszystkie śmierci, te przypadkowe i te zamierzone, te w porywach rozpaczy i te z wycieńczenia – wszystkie biorę na siebie. Większości z nich towarzyszył mój głos, który mógł nieść ukojenie, a był brzytwą wykonującą ostatnie cięcie. Jakim ja byłem głupcem i tchórzem jednocześnie! Wystarczyło odciąć sobie język i zakończyć te zbiorowe katusze.
Teraz to już bez znaczenia. Tak jak to biurko i kartki równo ułożone u jego brzegu. Jest środa, a ja wyjmuję z szafy czarną koszulę. Rozpinam ostatni guzik i podwijam rękawy. Tak właśnie to rozegram.
Wyszarpuję przytwierdzony do biurka mikrofon i włączam przycisk w skrzynce.
Dzisiaj, drodzy państwo, Alojzy Szulc w swojej autorskiej audycji radiowej, wyjątkowo na stojąco!
Wchodzę na biurko i spoglądam przez okno. Nasi czekają w białych koszulach
z narzędziami do pracy w rękach aż odczytam pierwszą stronę. Jeden z Wartowników zaczyna się niecierpliwić i wpatruje się w szczyt Wieży.
Zbliżam mikrofon do ust i robię, jak nakazał Literat. Słowa wypływają ze mnie
w niekontrolowanym przypływie emocji. Wykrzykuję coś o złych i dobrych, o Naszym Bogu. O honorze, o godności i odwadze, tak jak je pamiętam sprzed obozu. O Naszym niebie, lasach, domach.
Słowa wirują jakby miały rozsadzić Wieżę na kawałki. Widzę poruszenie Wartowników. Chcę wyrzucić z siebie jak najwięcej słów.
Wreszcie milknę. Pot zrosił mi czoło i przerywam zanim całkowicie stracę głos. Widzę jak dwóch Wartowników biegnie w kierunku Wieży. Pozostali czekają jakby w napięciu na ruch naszych.
A nasi nie robią nic. Kierują tępe i pozbawione wyrazu spojrzenia w okienko Wieży. Może myślą, że jestem teraz jak Cmokacz w swojej emfazie. Że to kolejny element przedstawienia i teraz już nie tylko niedziele, ale także środy.
Słyszę kroki na schodach.
Krzyczę po raz ostatni do mikrofonu — bij, zabij oprawcę!
Literat miał rację. Za późno. Zabiłem ich, a teraz liczę, że na moje wezwanie powstaną z martwych. Kim jestem, żeby rościć sobie prawo do nadziei.
Stoję przy szybie i spoglądam w dół. Widzę tego, który mnie wylosował i dzień wcześniej wpatrywał się we mnie na stołówce. Ku mojemu zdziwieniu, z rykiem rzuca się na najbliższego Wartownika. Tamci dopadają do niego, ale jest za późno.
Zrobił to! Zabił oprawcę na oczach wszystkich!
Lecz nasi nadal patrzą jakby nie rozumieli. Tamci wywlekają buntownika na środek placu. Ładują w niego całe magazynki powodując niewyobrażalny huk mnogością wystrzałów.
Następuje cisza.
A więc to koniec.
Wartownicy wpadają na szczyt Wieży. Przeciąg rozwiewa kartki po całym pomieszczeniu. Resztki szkła z wybitego okna chroboczą pod podeszwami oficerskich butów. Mnie tu już nie znajdą.
Wieża musiała wreszcie upaść.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!