Historii danego kraju nie sposób zamknąć w żadnym podręczniku. Potrzebne są do tego pełne emocji opowieści bohaterów owych czasów. Jung Chang poprzez dzieje osobiste opowiedziała mi historię Chin XX wieku. Chin jakich nie znałem, o jakich nigdzie nie czytałem i w jakich z pewnością nie chciałbym się urodzić.
Dzwoni dzwonek. To kurier. Z lekką dezaprobatą wręcza mi przesyłkę, od której aż ugina mi się ręka. W środku trzy opasłe tomy. Wydane pięknie, ale bardziej intryguje opis pierwszej z nich – „książka zakazana w Chinach”. Zrozumiem to dopiero po przeczytaniu ostatniej strony.
„Dzikie łabędzie” rozpoczynają się niczym monumentalna seria fantasty. Wypisani bohaterowie, mapa, chronologia wydarzeń. I niemalże przyjąłem tę konwencję, całkowicie dając zatopić się w niewymuszonej i subtelnej narracji jaką przyjęła Jung Chang. Metodycznie, z precyzją i właściwym akcentowaniem konkretnych zdarzeń, opowiada czytelnikowi
o dramatycznych kolejach losu swojej rodziny przy jednoczesnej próbie zdefiniowania nastrojów społecznych w Chinach pod rządami Mao Tse-tunga.
Złapie się za głowę niejeden czytelnik, kiedy przeczyta o ojcach wydających córki za 10 porcji ryżu. O niemoralnej (w naszej kulturze) tradycji konkubinatu. O tym, że jedynym wyrazem sprzeciwu jest popełnienie samobójstwa. To wszystko przez głęboko zakorzenione w kulturze zasady postępowania w oparciu o cnoty takie jak honor czy rodzina. Naiwnie sądzimy, że ich definicje są uniwersalne i na całym świecie jednakowoż stosowane. Najbardziej poraża wręcz skandaliczna lekkość w zarządzaniu ludzkim losem. To efekt nie tylko tradycji, ale wgranej w świadomość uległości wobec wszelkich zasad w obawie przed panującym reżimem.
Nic więc dziwnego, że niemym bohaterem historii Jung Chang jest Mao Tse-tung. Wielki wizjoner, rewolucjonista, marksista i wreszcie komunista przez niemal 30 lat determinował życie mieszkańców Chin. Raz dawał, raz odbierał nadzieję. Stworzył niewyobrażalnie skuteczny aparat represji posługując się przy tym technikami, o których słyszeliśmy wielokrotnie przy omawianiu efektów propagandy Hitlerowskiej czy Leninowskiej. Jung Chang wspomina, że będąc małą dziewczynką upojoną kultem Zedonga, zbierała w drodze powrotnej ze szkoły śrubki i nakrętki, bo „Przewodniczący Mao” wezwał naród do wzmożonej produkcji stali. Później było już tylko nieustanne znajdowanie wroga jako pretekstu do jednoczenia społeczeństwa, rewolucja kulturowa i zsyłanie młodzieży na wieś, bo tylko praca fizyczna rozwija umysł.
Im więcej człowiek czyta książek, tym jest głupszy.
Indoktrynacja była tak powszechna, że nawiązując do Orwella, można było ponieść karę już za samą „myślozbrodnię”.
W takich czasach przyszło dorastać autorce książki, której matka dała pierwszy impuls do tego, aby nie tracić swojej tożsamości w wirze nieustannych kaprysów rządzących.
Jung Chang ma niebywały dar opowiadania. Jest blisko czytelnika, ale nie narzuca się. Nie wartościuje, nie moralizuje, nie obwinia, mimo że jest to osobista historia z wieloma dramatycznymi przeżyciami. To wreszcie długotrwała, wielopokoleniowa i wycieńczająca walka o emancypację kobiet. Z tej lekcji winniśmy wyciągnąć wnioski na obecne czasy.
„Dzikie łabędzie” to światowy bestseller, o którym istnieniu większość mieszkańców Chin nie ma pojęcia. To pokłosie reżimu, który wciąż ma monopol na strach panujący w kraju. Jung Chang nie poprzestała na spisaniu historii swojej rodziny, jako bezpośrednich świadków zdarzeń w Chinach XX wieku. Jest także autorką dwóch biografii „ Cesarzowej wdowy Cixi” oraz „Mao”, których lekturę nie tylko ze względu na ciężar związany z ilością stron, polecam rozłożyć sobie w czasie.